Wyjazd

Michał Sobelman

Niniejszy tekst jest karkołomną próbą zrekonstruowania własnej pamięci. Mówiąc prościej, abstrahując od przeczytanych prac  i analiz, chciałbym przedstawić jedynie to, co utkwiło w mojej świadomości i co pamiętam z tamtych lat.

Polska drugiej połowy lat sześćdziesiątych, okres tzw. „małej stabilizacji”. Potworna szarość i siermiężna nuda na ulicach naszych miast, którą tylko czasami można było utopić w morzu wódy. Kawa zbożowa, brak masła w sklepach, coca-cola – napój imperialistów,  w telewizji hasła o „imperialistycznych mackach Ameryki” i „izraelskiej soldatesce”. 

W marcu miałem piętnaście lat, mieszkałem w przemysłowym Sosnowcu, który po wyjeździe z Polski zaczął mi się jawić jako jedno z najpiękniejszych miejsc globu, a wtedy był ledwie zapyziałą dziurą z siecią szarych ulic, z nieciekawymi sklepami i barami mlecznymi, uwiecznionymi w nieco późniejszych filmach Stanisława Barei, nad którymi unosiły się zakurzone transparenty o „właściwej drodze do socjalizmu”. Ówczesny ogrom beznadziei istotnie wydawał się przygniatający. 

A jednak było coś, co cieszyło i przydawało temu życiu jakiegoś wyjątkowego uroku. Jak inni moi rówieśnicy kochałem się w boskiej Poli Raksie, która właśnie pojawiła się serialu „Czterej pancerni i pies”, i wyłącznie dla niej szedłem na film „Popioły” Andrzeja Wajdy, wkładając do butów poskładaną gazetę, żeby wyglądać na wyższego i starszego, jako że film był dozwolony od lat 16. Fascynowały mnie „Czerwone Gitary”, „Skaldowie”, Niemen i Halina Frąckowiak. Kupowałem grające pocztówki z utworami „Beatlesów”, „Shadowsów”  z solistą Cliffem Richardem. Byli jeszcze Salvatore Adamo, Roy Orbisom i francuski wokalista Johnny Hallyday, który spowodował straszną rozróbę w dopiero co oddanym hotelu Cracovia, aż prasa donosiła o wyczynach chuligana z Zachodu. 

Można było pasjonować się sukcesami polskiego sportu; złotymi medalami pięściarzy Kuleja, Kasprzyka, Grudnia, wyczynami Ryszarda Szurkowskiego w kolarstwie, szablistów, rekordami lekkoatletów, choć tu akurat dwa nazwiska wywoływały lekki niepokój: rekordzisty świata w trójskoku Józefa Szmidta oraz znakomitej sprinterki Ireny Kirszenstein. Kilka miesięcy później podczas olimpiady w Meksyku okazało się, iż niepokój ten był jak najbardziej uzasadniony, bowiem Szmidt, choć dwukrotny mistrz olimpijski, zajął dopiero siódme miejsce, a Kirszenstein, która właśnie po wyjściu za mąż zmieniła nazwisko na Szewińska, popełniła prawdziwy blamaż. No bo nie dość, że wygrała przez czysty egoizm w biegu na 200 metrów, to później w biegu sztafetowym 4 x 100 metrów, żeby tylko nasza narodowa drużyna sprinterek nie zdobyła złota, umyślnie upuściła pałeczkę, co wyraźnie pokazała TVP w audycji pt. Porażka idola

Również w moim przypadku niezbyt polsko brzmiące nazwisko było powodem licznych niepokojów i kłopotów. W moim rodzinnym mieście przed wojną mieszkało sporo Żydów. Spis ludności z 1938 roku zarejestrował prawie 25 tysięcy Żydów, co stanowiło przeszło 20% mieszkańców miasta. Była wielka synagoga, zwana „miejską”, domy modlitwy, instytucje społeczne, szkoły, sierociniec, szpital, cmentarz. Z tej listy w latach sześćdziesiątych pozostał tylko ten ostatni i jeszcze kilka rodzin, które niezbyt szczyciły się swym żydowskim pochodzeniem. Zauważyłem, iż w ostatnich czasach nader często używam słowa „żyd”, „żydowski”, co w tamtym okresie było określeniem dość przykrym, wstydliwym, a czasami wręcz obelgą. Na boisku piłki nożnej za złe podanie lub nie strzelenie bramki po dość łagodnych wyzwiskach typu „oferma”, „debil”, „palant” na końcu nieodmiennie padało słowo „żyd”. Bardzo wcześnie, bo mając chyba nie więcej niż 8-10 lat, zrozumiałem, iż zapewne nie ma w Polsce nic gorszego, niż bycie „żydem”. 

Od ojca i jego znajomych dowiedziałem się o tych szczęśliwych Żydach, którzy nie dość, że mieli piękne nie-żydowskie rysy, zwane aryjskimi, to jeszcze czysto mówili po polsku, bo tylko tacy mieli szanse na ocalenie w okresie okupacji. Nie bardzo rozumiałem, co znaczy mieć aryjskie rysy lub mówić czystą polszczyzną – moi sąsiedzi mieli dość urozmaiconą urodę i wyrażali się w gwarze, która nie zawsze była dla mnie zrozumiała. A choć mój ojciec miał chabrowe oczy, siwe włosy arystokraty i jeszcze wysławiał się dość literacko, to jednak  w spisie lokatorów wiszącym na klatce schodowej tylko obok naszego nazwiska ktoś dopisywał czasami epitet „żyd”. Wyraz ten zresztą był systematycznie wymazywany przez dzielnego gospodarza domu, który czasami po południu, w szarym mundurze ormowca, oznajmiał mi, że władza ludowa walczy z chamstwem i antysemityzmem, jednocześnie przypominając słowa poety, że „w ludowej ojczyźnie nie ma już miejsca na Żyda czy Cygana”. 

W czerwcu 1967, na dwa tygodnie przed wakacjami, gdy właśnie kończyłem szkołę podstawową, wybuchła wojna na Bliskim Wschodzie, zwana później wojną sześciodniową. Wojna ta niespodziewanie zaważyła na moich późniejszych losach i w rezultacie doprowadziła do wyjazdu do Izraela. Izrael był mi wówczas krajem dalekim, egzotycznym i całkowicie obcym. Mieszkali tam wprawdzie nieznani wujkowie, którzy kiedyś przed świętami Bożego Narodzenia przysłali nam skrzynkę pomarańczy, a raz nawet kopertę ze znaczkami, które wtedy namiętnie kolekcjonowałem, przez co moja sympatia dla Izraela gwałtownie wzrosła. W tej wojnie Izrael niespodziewanie zwyciężył, co z politycznego i sportowego punktu widzenia było sprawiedliwe, jako że małe państwo pokonało silniejszych sąsiadów – Arabów, którzy przecież nie tylko gnębili Stasia i Nel, ale jeszcze podlizywali się imperialistom, a ostatnio stali się nawet sojusznikami Związku Radzieckiego, który w przeszłości jako Rosja zawsze był wrogiem Polski. 

Na samym początku miałem wrażenie, iż ludzie przyjęli tę wygraną Izraela w sposób niezwykle fajny i miły, tak jak należy cieszy się ze zwycięstwa drużyny, która z góry skazana była na klęskę. Cieszyli się więc moi kumple, a także koledzy ojca z pracy, którzy przyszli pewnego czerwcowego wieczoru z wódką świętować zwycięstwo „naszych Żydków nad Arabami Rusków”. Siedząc w kuchni czułem, że przyszli zaprzyjaźnieni kibice i nawet fraza „Żydki idą na Kair”, wypowiedziana jakże serdecznym tonem, nie bardzo już przeszkadzała. Libacja ta jednak, której odgłosy podobno można było słyszeć na klatce schodowej, bardzo zdenerwowała gospodarza naszego budynku, owego ormowca, a potem nawet samego pierwszego sekretarza Partii, towarzysza Władysława Gomułkę. Nie uwierzyłbym, ale na własne uszy słyszałem w telewizji, jak kilka dni później, 19 czerwca, towarzysz Wiesław, przemawiając na Kongresie Związków Zawodowych grzmiał, że „agresja Izraela na kraje arabskie spotkała się z aplauzem w syjonistycznych środowiskach Żydów – obywateli polskich, którzy nawet z tej okazji urządzali libacje”. Niby się wszystko zgadzało, ale nie do końca. No bo co znaczyło określenie „syjonistyczne środowiska”. Nie mówiąc o tym, że koledzy ojca pewnie Żydami nie byli, wszak w niedziele chodzili na mszę do kościoła. Z drugiej strony, ja również tam chadzałem w celach towarzyskich, więc i tego już nie można było być pewnym. Następnie Gomułka mówił, że każdy obywatel Polski powinien mieć tylko jedną ojczyznę – Polskę Ludową, co było słuszne i logiczne, ale zaraz potem nadmienił, że władze traktują jednakowo wszystkich bez względu na ich narodowość, co było dla mnie o tyle dziwne, że dotychczas myślałem, że ci, którzy mieszkają  w Polsce są naturalnie Polakami. Najgorsze padło pod koniec, bo znów mówił o Żydach, którzy stanowią piątą kolumnę, że opowiadają się za „agresorem, za burzycielem pokoju i za imperializmem”. Wreszcie pogroził, żeby „ci, którzy odczuwają, że słowa te skierowane są pod ich adresem – wyciągnęli z nich właściwe dla siebie wnioski”. Ja, rzecz jasna, nie odczułem, że Gomułka mówił o mnie, co zresztą potwierdziła moja klasowa koleżanka, z którą właśnie zacząłem chodzić, ale mój ojciec, mający zapewne wyrzuty sumienia z powodu tej nieszczęsnej libacji, nie był już tego taki pewny. Wakacje przeszły dość nerwowo, bo w prasie wciąż pojawiały się artykuły o „żydowskich agresorach” i „izraelskiej soldatesce”. Później wszystko wróciło prawie do normy. 

A potem przyszedł marzec i zaskoczył nas śniegiem, mrozem i dramatyzmem. Wydarzenia toczyły się w oszałamiającym tempie, jak podczas pamiętnego dwumeczu Górnik Zabrze – Manchester United w ćwierćfinale Pucharu Mistrzów. 28 lutego Górnik przegrał dość pechowo, bo dopiero w końcówce, 0:2 w Manchesterze. 13 marca Anglicy ze swoimi gwiazdami, Bobby Charltonem, Bestem i Lawem, przyjechali do Polski na rewanż. Mecz odbył się na Stadionie Śląskim w Chorzowie. W drugiej połowie Lubański strzelił cudowną bramkę, niemożliwe stało się całkiem realne, a sprawozdawca Jan Ciszewski, który mieszkał w moim mieście dwie ulice dalej, histerycznie wrzeszczał do mikrofonu: „Proszę państwa, to jest dramat, na który patrzy cała Polska” . Oglądałem ten mecz w telewizji, ale u nas w domu odbywał się zupełnie inny dramat. Wiadomości o wydarzeniach w stolicy 8 marca dochodziły powoli i chaotycznie. Doniesienia w „Trybunie Ludu” i zagłuszanej „Wolnej Europie”, choć zupełnie sprzeczne, siały niepokój. Znów mówiono o syjonistach i Żydach, witryny w księgarniach obłożone były nową książeczką dra Tadeusza Walichnowskiego Izrael a NRF o tajemnych konszachtach syjonistów i niemieckich rewanżystów. 

19 marca przemówił Władysław Gomułka. Wiec w Sali Kongresowej transmitowany był na żywo przez telewizję. Dziś nawet nie pamiętam, co było straszniejsze – długie i nudne przemówienie towarzysza Wiesława o chuliganach, młodzieży bananowej, politycznych bankrutach i trzech kategoriach Żydów, czy też rozentuzjazmowany, wielotysięczny aktyw robotniczy żądający oczyszczenia Partii ze syjonistów i natychmiastowego wysłania ich do Dajana. Przemówienie Gomułki trwało dobre trzy godziny, a potem już nic nie było jak dawniej. Uśmiechy nauczycieli, szepty sąsiadów, ludzie w tramwaju, z których prawie każdy poznał w życiu porządnego Żyda, więc nie wszyscy to Marian Kargul vel Icek Kierbel, nie mówiąc już o Szlajferach, Blumsztajnach, Dajczewandach, Grossach, Goldmanach…

Kim byłem wiosną 68 roku? Wciąż jeszcze nieskazitelnym polskim chłopcem, do którego głowy zaczęły przenikać wątpliwości co do swojego pochodzenia, czy już jednym z zadżumionych?   (...)

© Copyright 2014