Jestem ogrodnikiem. Rozmowa z Martinem Pollackiem

Z Martinem Pollackiem rozmawia Agnieszka Czoska

Agnieszka Czoska: Chciałabym zacząć od tematu, który kiedyś poruszyła
Hadas Tapouchi, izraelska artystka i fotografka, realizując
w Poznaniu projekt „Transforming”1. Chodziło o Rusałkę, jezioro
w zachodniej części Poznania, miejsce ładne, romantyczne. Jest
tam mnóstwo ptaków, a okoliczni mieszkańcy chodzą tam na spacery.
Ale jezioro zostało utworzone sztucznie w wyniku pracy
przymusowej żydowskich więźniów. Chcę pana najpierw zapytać,
trochę prowokacyjnie, jak to jest uprawiać swój ogródek, wiedząc
tak wiele o braku niewinności romantycznych idei lasów, jezior czy
pielęgnacji takiego krajobrazu2. I nie chcę sugerować, że to niemożliwe
czy „nie wypada”, chodzi mi o to, jak godzić wiedzę o kontekstach
takiej estetyki z faktem, że jest to jednak przyjemne.


Martin Pollack: Szczerze mówiąc, zupełnie mi to nie przeszkadza.
Zdaję sobie sprawę, że – jak to opisuję w książce Skażone krajobrazy –
zawsze może się zdarzyć, że coś znajdę. Czasem takie rzeczy same wyłażą
z ziemi, jest ulewa i nagle po niej coś się pojawia. Kiedy znalazłem
w moim ogrodzie widelec z emblematem Waffen SS, było to przykre,
nawet dość makabryczne, ale zwykle nie przeszkadza mi to. Jestem
ogrodnikiem, bardzo lubię mój ogród, trochę z niego żyję – mam
fantastyczne sałaty, uprawiam je i zjadam. To jest codzienność. Ale
zawsze wiem, że mogę znaleźć także jakąś kość. Zbieram kości. Może
to trochę dziwne, ale w mojej bibliotece mam całą półkę różnych czaszek,
oczywiście nie ludzkich, zwierzęcych. To może być mysz, kuna,
sarna. Zawsze można coś znaleźć, bardzo to lubię i wszystko zbieram.
Mam takie muzeum przyrody.
Ale obok tego są także inne rzeczy, które znalazłem w tym samym
domu, gdzie ponad czterdzieści lat temu trafiłem na widelec SS. Mam
łyżkę, chyba z Wehrmachtu – jak każda armia, miał specjalne wyposażenie.
Chyba mniej więcej w tym samym czasie co widelec znalazłem
monetę z czasów, gdy mój dom został zbudowany, około 1910 roku.
To węgierska moneta, wtedy to były tereny węgierskie, a nie austriackie.
Dopiero po I wojnie światowej zostały włączone do Austrii, był tu
plebiscyt, kłócono się o te ziemie.
I tak zbieram to wszystko. Trochę jako historyk, którym oczywiście
jestem, ale nie jest to do końca historyczne podejście. Nie wiem, czy
to są trofea… nie bardzo potrafię pani powiedzieć. Mam trochę bzika
na tym punkcie, ciągle chodzę i patrzę pod nogi, bo zbieram monety,
ze wszystkich podróży. Niektóre zawsze noszę przy sobie. Ale to ja
sam muszę je znaleźć, gdyby pani trafiła na jakąś i mi ją dała – to się
nie liczy. Mam więc takiego bzika, ale zdaję sobie sprawę, jaka to niebezpieczna
rzecz w naszych regionach. Coś ukrytego może w każdym momencie wyleźć z ziemi. I nagle stoimy i patrzymy, co to jest. Kość,
do tego ludzka. Jako dziecko byłem kiedyś nad Dunajem z krewnymi
i znalazłem kość. Nic nadzwyczajnego. Była za mną krewna, lekarka,
i to ona stwierdziła, że to właśnie ludzka kość. Potem powiadomiono
policję, nie wiem, jak to się skończyło. Na pewno nie kryła się za tym
sprawa kryminalna. Tak już mam, znajduję różne rzeczy.


A. Czoska: Czyli nie jest tak, że specjalnie szuka Pan historii. One leżą może
nie zaraz na wierzchu, ale pod pięcioma centymetrami gleby.


M. Pollack: Już nie szukam. Jakieś trzy, cztery dni temu dostałem mail od pewnego
nieznanego mi pana, który widocznie kiedyś czytał moją książkę
o ojcu. Napisał, że jest archiwistą, zajmuje się porządkowaniem małych
archiwów, zdaje się, jako wolny strzelec. Siedział w Amstetten,
skąd pochodzi moja rodzina, i uporządkował archiwum gminy protestanckiej.
To jest miejsce naprzeciwko domu mojego dziadka – piękny
ogród, w nim piękny kościół, budynek gdzie mieszkał pastor… I ten
mężczyzna pisze: znalazłem w archiwum notatkę na temat munduru
SS pana ojca, który został zakopany w tym ogrodzie. Podał mi także
numer telefonu, więc zadzwoniłem do niego. Zapytałem, kiedy to
było – przypuszczałem, że w roku 1945, gdy wkraczali Rosjanie. A on
mówi: nie, to było przed 1938. Wtedy naziści także byli nielegalni. Po
zabójstwie kanclerza Dollfußa w 1934 roku zdelegalizowano partię
hitlerowską, były rewizje w domach, przeszukania. Naziści mieli już
wtedy swoich ludzi w policji, na pewno ktoś przekazał ostrzeżenie: jutro,
pojutrze rewizja, pozbywać się rzeczy. Więc moja rodzina poszła
do gminy – tam też byli naziści, widocznie sam protestancki pastor –
i pozwolono im to zakopać w ogrodzie. Mam tego szukać? Nie bardzo.
Po pierwsze, munduru na pewno już nie ma, po drugie, po co mi
on… Ale tu właśnie jest ten problem – może ktoś zacznie tam coś robić,
kopać w ogrodzie, munduru już nie będzie, ale znajdzie na przykład
guziki. Ciągle wracają jakieś ślady. Tak jest zawsze. Opisuję to
w książce Skażone krajobrazy.
W Topografii pamięci piszę o miasteczku Rechnitz, blisko którego
mieszkam. Tam wciąż nie odnaleziono węgierskich Żydów zamordowanych
w 1945 roku. Nie odnaleziono, bo całe miasteczko milczy.
Po wojnie mieszkańcy nie chcieli niczego powiedzieć, choć ich pytano,
a Żydzi zostali zamordowani i pochowani nie gdzieś w lesie, ale
w samym miasteczku, może na jego krańcu. Narosło wokół tego tak
wielkie tabu, milczenie, że do tej pory trwają poszukiwania. A chodzi
o około dwustu osób, to nie jest maleńki dół. To też jest zawsze możliwe,
zdaję sobie z tego sprawę.Dużo podróżuję – na Ukrainę, do Polski, po Austrii, Słowenii…
Słowenia to przepiękny kraj, mały, idylla. Wszystko tam mają: morze,
góry, wino… Jest tam sześćset niezidentyfikowanych grobów, nieotwieranych.
Wszyscy się tego boją, jest to sprawa bardzo aktualna,
trwa wielka dyskusja. Część tych grobów jest z roku 1945 – to nie
naziści, ale komuniści zabili te ofiary. Co teraz z tym fantem zrobić?
W Słowenii zawsze był kult partyzantów, w pewnym sensie wciąż jest,
ale to ci partyzanci zabili ludzi i wrzucili zwłoki do jam. Sześćset grobów.
To jak Jedwabne, prawda? Zwielokrotnione Jedwabne. Zaczęła
się rozmowa o tym, kim są ofiary, czy ci ludzie byli winni, niewinni…
Ale kto teraz ustali, jacy ludzie tam leżą: jakiś domobraniec, ustasze?…
Pewnie jeden winny, inny niewinny. Może wzięto do lasu czyjegoś sąsiada,
bo ktoś chciał zabrać mu dom i nazwał go ustaszem. W tym
czasie tak bywało: chcesz się kogoś pozbyć, powiedz, że jest ustaszem
– to wystarczyło. Co z tym teraz robić? Otwierać wszystko? Wszędzie
poustawiać monumenty, tablice, Bóg wie co? Ja tego nie wiem.
W Skażonych krajobrazach opisuję też, jak francuski ksiądz Desbois
podróżował po Ukrainie i szukał zabitych Żydów, ofiar masowych
mordów. Stwierdził, że Oświęcim to jedno, ale najwięcej osób zostało
zabitych „dzikim sposobem”, niezorganizowanym, nieprzemysłowym
– czyli rozstrzelanych i od razu na miejscu zagrzebanych. Wszędzie
tam są takie miejsca. To samo Austria – także piękny kraj, wszystko tu
jest, ale mamy i groby. Co z tym zrobić? Wszystko koniecznie trzeba
otwierać? Nie wiem. Zawsze mam więcej pytań niż odpowiedzi.(...)

 

© Copyright 2014