Wróciłam, bo ...

Z Krystyną Piotrowską rozmawia Agnieszka Czoska

Z Krystyną Piotrowską rozmawia Agnieszka Czoska

Spotykamy się krótko przed otwarciem w poznańskim „arsenale” pani wystawy poświęconej marcowi '68. a mogłoby się wydawać, że nie miała pani za wiele wspólnego z tą emigracją… 

To prawda. Nie wyjechałam. A w związku z pięćdziesięcioleciem tzw. wydarzeń marcowych pojawiło się zainteresowanie relacjami tych Żydów, którzy po sześćdziesiątym ósmym roku w Polsce zostali. Padają pytania o okoliczności, które sprawiły, że ktoś został w Polsce. Moja mama, Żydówka, napisała w tamtym czasie wniosek do dyrektora szpitala w Gliwicach, w którym pracowała na stanowisku ordynatora oddziału dziecięcego, o zwolnienie z pracy ze względu na sytuację w kraju. Było to działanie dosyć prowokacyjne z jej strony, ale ona nigdy nie była konformistką. Dyrektor szpitala odpowiedział, że nie ma żadnych powodów do jej zwolnienia i że o żadnym zwolnieniu nie może być mowy. O tym geście mamy dowiedziałam się dużo później. U mnie w domu, mimo że wyjazd był możliwy, nigdy się  o nim nie mówiło. Nigdy nie brałam do siebie słów wypowiedzianych przez Gomułkę, dotyczących możliwości wyjazdu. Być może rodzice rozmawiali o takiej perspektywie między sobą, ale nie dzielili się wątpliwościami ani ze mną, ani z moim bratem. Studiowałam wtedy na drugim roku architektury wnętrz na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Na studiach czułam się, jakbym złapała pana Boga za nogi. W Krakowie sprawa emigracji żydowskiej nie była tak widoczna jak w Warszawie. Nie pamiętam, żeby ktoś z moich znajomych wyjechał. Manifestacje studentów, w których brałam udział, dotyczyły żądania demokratyzacji kraju. W tym czasie żyliśmy w wielkim wzmożeniu wolnościowym i marzeniami o „normalnym” kraju. Nie miałam pojęcia, co się dzieje w innych wymiarach. Dopiero wyjazdy na weekend do domu i styczność z telewizyjnym przekazem propagandy państwowej otwierała mi oczy na to całe świństwo, które się wtedy działo.

Pani nie pochodzi z Warszawy?

Moja mama urodziła się w Warszawie, pochodziła stąd. Jej rodzina zginęła w warszawskim getcie. Po wojnie już do Warszawy nie wróciła.

Dlaczego podjęła się pani zrobienia tego filmu?

W 2008 roku fundacja Gołdy Tencer postanowiła zrobić  w „Zachęcie” wydarzenie upamiętniające czterdziestolecie wydarzeń marcowych. Agnieszka Morawińska, która była wtedy dyrektorem „Zachęty” zgodziła się i zaproponowała mnie jako kuratora. W tamtym czasie robiłam wystawy o polsko-żydowskich relacjach w zrujnowanych domach na ulicy Próżnej w Warszawie. Nazywało się to „Projekt Próżna”. No i ja, jako kurator, postanowiłam wziąć artystkę, którą dobrze znałam, czyli siebie samą [śmiech]. Zaproponowałam właśnie tę wideoinstalację: „Wyjechałam, wyjechałem z Polski, bo…”.

Po dwudziestu latach spędzonych na emigracji w Lund w Szwecji miałam duże grono przyjaciół Żydów, którzy wyjechali z Polski po wydarzeniach marcowych. Wielu z nich mieszkało w Lund. I to na wypowiedziach ich i ich znajomych oparty został scenariusz filmu.

Ja sama wyjechałam z Polski w czasie stanu wojennego. Mój mąż nie jest Żydem. Był zaangażowany w „Solidarność” w Poznaniu. Został internowany w czasie pamiętnej nocy 13 grudnia. Po uwolnieniu dostał propozycję wyjazdu popartą groźbą, że jeżeli nie wyjedziemy, to naszemu dziecku może stać się krzywda. Wyjechaliśmy do Szwecji  i dosyć przypadkowo znaleźliśmy się w Lund, małym mieście uniwersyteckim na południu Szwecji. Tam znaleźliśmy się w gronie kilkudziesięcioosobowej grupy emigrantów marcowych z Polski i to było coś najlepszego, co mogło nam się zdarzyć. Całe środowisko emigracji marcowej w Szwecji to kilkaset osób. 

Większość z nich była naszymi rówieśnikami, miała dzieci w tym samym wieku co nasza córka. Nagle okazało się, że po prostu jesteśmy w jednej dużej rodzinie. Razem spędzaliśmy wakacje, jeździliśmy na narty, dla dzieci działał klub „Makabi”, gdzie wszystkie razem się bawiły i brały udział w przedstawieniach, które organizował Wowa Gryczanik. W lecie dzieci wyjeżdżały razem na kolonie. 

Spotykaliśmy się bardzo często. Każda okazja była dobra. Tańczyliśmy do muzyki zespołu muzycznego złożonego z emigrantów marcowych, w dużej części lekarzy i dentystów. Bardzo dobrych muzyków. Braliśmy udział w kabarecie, którego szefem i założycielem był Janusz Tencer. No i rozmawialiśmy. Słowo Żyd, którego w Polsce się unikało, pojawiało się w tych rozmowach we wszelkich możliwych kontekstach. Także z nutą dużej autoironii, tak charakterystycznej dla żydowskiego poczucia humoru. 

I to właśnie zakotwiczenie w tym środowisku spowodowało, że forma mojej pracy na temat emigracji marcowej wydała mi się oczywista. Że to oni i ich pojedyncze, osobiste motywy wyjazdu powinny być najważniejsze.

 

Nagrywali tylko to jedno zdanie: „Wyjechałem/wyjechałam, bo…”?

Takie było założenie, chociaż nie wszystkim udało się zmieścić swoją wypowiedź w jednym zdaniu. Chodziło mi o to, żeby te wypowiedzi składały się na mantrę, powtarzaną do bólu. A przecież każda krótka pojedyncza wypowiedź zawiera w sobie dramatyczną historię. Większość zaczyna się od stwierdzenia: „wyjechałem z Polski, bo…” a dalej: „bo czułam się poniżona”, „bo komuniści tego chcieli, a ja zawsze wierzyłem komunistom”, „bo zawsze mieliśmy wyjechać i ten rok wydawał nam się dobry, żeby wyjechać”, „bo utraciłam ojczyznę”, „bo czułam się niekochana przez mój kraj”, „bo tylko w Polsce nie mogłem być Polakiem” itd. Wydawało mi się też ważne, żeby pokazać bardzo różnych ludzi. Są w różnym wieku, mają różne wykształcenie, są z różnych środowisk. Wielu jest z Warszawy, ale też z innych miast i małych miejscowości.  I mieszkają w różnych krajach.  (...)

 

 

 

© Copyright 2014