Aktorzy zaczynają mówić. O spektaklu "Aktorzy żydowscy" Anny Smolar

Jagoda Budzik

Jedna z bohaterek „Aktorów żydowskich”, spektaklu Anny Smolar i Michała Buszewicza, wystawianego w Poznaniu w ramach IX Spotkań Teatralnych „Bliscy Nieznajomi”, w tym roku łączących prezentowane spektakle idiomem WSPÓLNOTA , w trakcie spektaklu opowiada o nadejściu w jej teatralnej drodze etapu, w którym „jej postaci zaczynają mówić”. 

Choć ze sceny uwaga ta pada w kontekście indywidualnej historii, po niedużym przeformułowaniu mogłaby posłużyć do opisania jednego z głównych mechanizmów napędzających przedstawienie. W spektaklu bowiem tymi, którzy mówią, są sami aktorzy Teatru Żydowskiego im. Idy i Racheli Kamińskich w Warszawie, których sceniczne osobowości dotąd często ginęły w odmętach anachronicznej teatralnej konwencji i wygłaszanych w jidysz kwestii. Tym razem mówią jednak głównie po polsku i głównie z własnej perspektywy, choć z dala od nachalnego biografizmu (na ich opowieściach wyraźnie widoczny jest też ślad świetnej, dramaturgicznej roboty Buszewicza). Od widowni zaś nie oddziela już aktorów warstwa tak łatwo kojarzonego ze sceną przy Placu Grzybowskim, przykurzonego już żydowskiego folkloru i klezmerskiej muzyki. Choć nie od początku jest to oczywiste.
Wchodzącą na widownię publiczność witają aktorzy w eleganckich, wieczorowych strojach. Umieszczony na środku sceny podest, który później przysłuży się do uzyskania szkatułkowego efektu sceny na scenie, na razie przypomina nakryty do szabasu stół, z szabasowymi świecami, winem i chałami. Jedyny nieustępliwie obecny na tym obrazku dysonans to głośny, perkusyjny koncert (w wykonaniu Dominiki Korzenieckiej) zamiast klezmerskich dźwięków szabasowych melodii. Aktorzy, nieco zmieszani, obwieszczają początek obrządku. Jerzy Walczak, gorliwie studiując opis szabatowych praktyk, stara się wykonać wszystkie elementy w należytej kolejności, jednak trudno przeoczyć wysiłek, jaki musi w to włożyć. Przystępuje do odmówienia Kidduszu, jednak po chwili przerywa, słowa hebrajskiego błogosławieństwa nad winem najwyraźniej mu się poplątały. Obraz staje się mieszanką ironii i gorzkiej prawdy o anachronizmie, silnie obecnym na scenie Teatru Żydowskiego, której tak wielu przecież odmawia zarówno jej teatralności, jak i żydowskości. Prawdy, której występujący w spektaklu,odgrywający samych siebie aktorzy, są w pełni świadomi. Resztki nieudolnie rekonstruowanej, sentymentalnej atmosfery szabasu znikają,a aktorzy rozpoczynają opowieść o swoim miejscu na kulturalnej mapie Polski, wzajemnych relacjach mniejszości i większości (kategorii, jak wielokrotnie udowadniają: względnych) i niejednoznaczności obydwu terminów, które składają się na tytuł spektaklu (oba bywają
zresztą często podawane w wątpliwość, „aktorzy” – z uwagi na brak teatralnego wykształcenia u znacznej części artystów, „żydowscy” –w związku z brakiem żydowskich korzeni u wielu spośród nich).
Jerzy Walczak, nawiązując do nazwy poznańskiego festiwalu, zwraca uwagę na to, jak trafnie i precyzyjnie definiuje ona status teatralnego zespołu z placu Grzybowskiego, który w istocie jest tyleż bliski polskiemu widzowi, co niemal zupełnie nieznajomy. Ulokowana w centrum Warszawy scena jest jednocześnie teatralną prowincją (co na drodze oczywistego skojarzenia zdaje się odsyłać do wcześniejszego spektaklu Anny Smolar, „Aktorów prowincjonalnych” wystawianych
w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu), traktowanym półserio skansenem. Grane w jidysz spektakle są – na zupełnie podstawowym, komunikacyjnym poziomie – dla polskiego odbiorcy niezrozumiałe, choć przecież kilka dekad temu tym językiem posługiwała się na co dzień ogromna część trzyipółmilionowej społeczności polskich Żydów. Zależność ta wybrzmiewa coraz silniej, w miarę jak poznajemy kolejne historie tworzących spektakl aktorów. (.....) 

© Copyright 2014