Kuchnia dla ubogich, Ratowanie dzieci

Zoltan Halasi

Zoltán Halasi

Ratowanie dzieci

15 lutego 1943

Powiedz Londyńczykom: wykres piramidy wieku u zdrowych narodów przypomina z wyglądu sosnę, ma szeroką podstawę, a to pokazuje, że dużo młodych myśli o przyszłości społeczeństwa; szczyt piramidy to gasnący ludzie w podeszłym wieku. Demografia warszawskich Żydów już na początku lata zeszłego roku miała kształt cebuli: młodych zabrali na roboty przymusowe, zaś dzieci i starcy marnieli z głodu. Z kolei jesienią, po deportacjach, przypominała płożący jałowiec, pozbawiony pionowych odnóg: nie było ani starców, ani dzieci, tylko trochę młodych, w średnim wieku, zdatnych do pracy. W lipcu w warszawskim getcie było sto dwadzieścia tysięcy nieletnich, z czego późnej jesieni dożyło pięć tysięcy. 

My dwie, sanitariuszki, prawdziwe obrończynie dzieci na fałszywych papierach codziennie, razem z lekarzem, objeżdżałyśmy karetką piekło w związku z epidemią. Drżąc przed nią ze strachu – naziści wysłali nas, zamiast siebie, na „antybakteryjny front”. Pieniądze, żywność, porządne ubrania, lekarstwa jako pomoc socjalna dla nieletnich Polaków, a w rzeczywistości dla potrzebujących żydowskich dzieci, których listę same sporządziłyśmy, szły ze środków samorządowych, do tego serum zapobiegające tyfusowi. Wierzyłyśmy, że, dzięki podstawowemu zaopatrzeniu zrobimy coś, co pozwoli nam oszukać i odwlec śmierć. Ale dokądkolwiek się udałyśmy znajdowałyśmy dzieci o woskowych, niebiesko-zielonych twarzach, słaniające się przy ścianach, tracące równowagę na bruku chodnika, na ulicy, ich skóra była jak przylepiona do kości, jak napięta do repasacji pończocha, oczy miały przymknięte przez odmę, ręce o długich paznokciach, zakryte postrzępionymi szmatami, wyciągnięte do żebraniny, śpiewne zawodzenie, dzieci – zamierające głosy; w kryjówkach mocz i ekskrementy ściekające po schodach, na dworze od miesięcy góry śmieci, władza na rozkaz nazistów zakazała wywożenia. W międzyczasie chodzą wieści: że zniknęło „Małe Getto” wileńskie, że wywieźli lubelskie i że zaginęli Żydzi spod Łodzi, z okolic Chełmna. Trzeźwy umysł już wołał: uciekajmy stąd, getto to pułapka, a „aryjska strona” o lepszym powietrzu też nie była wolna od niebezpieczeństw. Kto miał znajomego, starego przyjaciela, łatwiej mógł się ukryć po tamtej stronie, jednak nad wszystkimi wisiał miecz Damoklesa: opuszczenie getta to dla Żydów śmierć, tak samo – pomaganie im. Na dodatek w getcie rodzina mogła być razem, na zewnątrz często musiała się rozdzielać. Wielu namawiałyśmy powierzcie nam dzieci, ale jeszcze więcej ludzi sądziło, że „Warszawa się ostanie”, „Warszawa wytrwa”, czyli to mur daje bezpieczeństwo, a „strona aryjska” to pułapka.

Potem swój własny dramat napisała „wielka akcja”. Pierwsi padli ofiarą najbardziej bezbronni, zebrana na ulicy dzieciarnia i żebracy, przybywający skądś do Warszawy uciekinierzy; nie wysiedlono ich do robót, tych ludzkich cieni, więc od razu spadło im bielmo z oczu. Prościej będzie, myślałyśmy, przekonać zainteresowanych: widzisz, zabójcy-łapacze chodzą od kamienicy do kamienicy, będąc razem nie macie szans, ten postępuje właściwie, kto wysyła swoje dziecko do kryjówki. Ale po co natura zaszczepia w ludziach instynkt rodzicielski? Wyrzucić z gniazda, powierzyć kogoś najdroższego zupełnie obcym? Dziecko nie jest łódeczką z papieru, by puścić ją na wodę i nigdy więcej nie ujrzeć! Ojciec się zgodził, matka jest przeciwna. Matka już nie – więc dziadek („po moim trupie”) – zasłania sobą drzwi. I gdy wracałyśmy następnego dnia, a nuż doszli do porozumienia, znajdowałyśmy już pusty dom lub upiorny obraz: osiem nieżywych ciał, osiem małych, dużych, skamieniałych par oczu, kolektywne samobójstwo. Nam też nie było łatwo: najchętniej ukradłybyśmy dzieci, ale czy miałyśmy władzę? Niech Londyn wie: tempo ratowania Żydów jest przerażająco szybkie, bo niczego się nie respektuje, a tempo ratowania dzieci jest żałośnie powolne, bo respektuje się wszystko. Tłum popychany kolbami karabinów do wagonów –  tylko ich pojemność wyznacza granicę, a na przekór temu przemycanie oszołomionych niemowląt, jedno w karetce, jedno w tramwaju, maksimum jedno, dwoje w zaprzężonej dorożce to całkiem słaby wynik. A jednak trwa rozlokowywanie dzieci, ścierając się w walce z władzą najeźdzców: w czasie, gdy naziści uczynili celem ostateczną likwidację, my – tymczasowe przechowywanie. Oni na pewno nie będą się więcej zajmować pielęgnowaniem ojczyzny, my – z chęcią.

(...)

/tłumaczenie: Kinga Piotrowiak-Junkiert/

© Copyright 2014