Marsz śmierci

Szymon Pietrzykowski
Marsz śmierci
Marsz śmierci
Marsz śmierci

Pod koniec stycznia 1945 roku zamieszkała w miejscowości Wijewo w dawnym powiecie wolsztyńskim Maria Wojciech (z domu Jon), krótko przed wyzwoleniem
tych terenów przez wojska radzieckie, przyjęła do położonego na skraju lasu mieszkania należącego do rodziny Zboralskich – do którego została przesiedlona z dotychczasowego lokum, by zrobić miejsce napływowym Niemcom ze wschodu – i udzieliła pomocy trzydziestosiedmioletniej wówczas Czeszce żydowskiego pochodzenia, Valerii Strauss z d. Kantorovej. Była ona jedyną ocalałą ze wyselekcjonowanej, najsłabszej fizycznie grupy około dwudziestu kobiet zamordowanych w pobliżu wsi Spokojna koło Śmieszkowa (obecnie woj. lubuskie) na samym początku marszu śmierci prowadzącego w głąb Niemiec, jaki wyruszył wieczorem 20, 21 bądź 22 stycznia (w źródłach zwykle podawana jest jedna z tych dat) z dwóch folwarków w pobliżu Sławy (Schlesiersee) zamienionych na obozy pracy przymusowej: Potrzebówka Górnego (Bänischvorwerk) i Potrzebówka Dolnego (Neuvorwerk). Wchodziły one w skład rozległej siatki ponad stu podobozów KL Gross-Rosen. Od lata 1944 roku do początku 1945 roku znajdowało się tam około tysiąca więźniarek – Żydówek pochodzących głównie z Polski, Węgier, Czech i Słowacji, które trafiły tam przede wszystkim z Auschwitz bądź pobliskich Artbeitslagers. Od wczesnych godzin porannych zajmowały się kopaniem rowów przeciwczołgowych w okolicach Sławy, nocą zaś zamykano je w stodołach, gdzie spały na słomie1. Jedna z ocalałych więźniarek, Catherine Weiss (z domu Lebi), następująco wspomina swój pobyt w obozie w rozmowie z 2 sierpnia 1994 roku przeprowadzonej i zarejestrowanej w ramach projektu Visual History Archive (VHA):

„[…] [Schlesiersee] był niewielkim obozem. Oprócz dużych, dobrze znanych lagrów znajdowało się wiele setek mniejszych, rozsianych wokół całych Niemiec i okupowanych terytoriów. Ten był jednym z nich. Wielkim zaskoczeniem po przyjeździe do Schlesiersee okazało się to, że nie dostrzegłyśmy tam żadnych komór gazowych, żadnych krematoriów. Osoby, które zmarły w tym miejscu umierały «z przyczyn naturalnych », takich jak głód, mróz, choroby i wycieńczenie. Było bardzo, bardzo zimno. To była bardzo zimna okolica. [Dolny – S.P.] Śląsk. Jeśli nie zostało się zabitym, to w tamtych okolicznościach umierało się «śmiercią naturalną». […] Spaliśmy w stodołach, w sianie. Dostarczało nam ciepła. Otrzymałyśmy jeden koc na trzy osoby. Przeciągałyśmy go na wszystkie strony, ale i tak było to znacznie więcej niż dotychczas nam zapewniono. Co oczywiste, nie było tam żadnych ubikacji. Obmywałyśmy się używając śniegu, na tyle, na ile mogłyśmy. Nie miałyśmy tam żadnego mydła, żadnych ręczników, a sam śnieg nie pozwalał utrzymywać odpowiedniej czystości. Prawdę mówiąc, byłyśmy tam wszystkie naprawdę brudne. Musiałyśmy wstawać bardzo wcześnie rano.
Znów odbywały się zbiórki, po pięć osób w jednej linii. Nie były zbyt długie. Gdy nas przeliczono, otrzymywałyśmy śniadanie. Składało się, tak jak dotychczas, z tak zwanej czarnej kawy, jednak tym razem każda z nas posiadała swój własny kubek. Dostawałyśmy też dzienną porcję chleba składającą się, tak jak poprzednio, z około dwóch skibek. Następnie zabierano nas na miejsce pracy. Przebywałyśmy na otwartej przestrzeni, zajmowałyśmy się kopaniem rowów przeciwczołgowych w kształcie trójkątów [gestykuluje – S.P.]. Była to niezwykle uciążliwa praca, gdyż grunt był zamrożony, a my używałyśmy kilofów, łopat i tak dalej… Starałyśmy się to robić najlepiej, jak mogłyśmy, nie miałyśmy żadnego wyboru. […] Poruszałyśmy się w drewniakach – ciężkich, niewygodnych, przylegających do śniegu. Późnym wieczorem, gdy z powrotem zabierano nas do obozu, odbywała się kolejna niedługa zbiórka. Po niej otrzymywałyśmy obiad – była to zawiesista zupa, dużo pożywniejsza od tej, jaką żywiono nas w Auschwitz.
Miałyśmy tam własne miski, a nawet łyżki. Duch nas nie opuszczał. Zaczęłyśmy żywić nadzieję na to, że kto wie, być może wszystko to się wkrótce skończy. Wiedziałyśmy, że front posuwa się naprzód, ponieważ można było usłyszeć samoloty przelatujące nad nami, dość często słyszałyśmy huk bombardowań. Był coraz bliższy i bliższy. Myślałyśmy, że jeśli nie zostaniemy zabite, to może uda nam się przeżyć, wojna się zakończy, a my powrócimy do swoich domów i zdołamy odnaleźć kogoś z rodziny… Mijały miesiące. Był koniec stycznia 1945 roku. Nocą nastąpiło wielkie zamieszanie w obozie. SS rozbiegło się na wszystkie strony, wrzeszcząc, byśmy wstawały. Zaczęła się ewakuacja obozu […]”.

Lodowate temperatury, ciężka praca fizyczna i terror obozowy to stałe wątki występujące w relacjach więźniarek. Jak mówiła kolejna z byłych więźniarek, Zissele [Zisla]
Heidt, w zeznaniu złożonym w maju 1945 roku, które wykorzystano w pierwszym procesie załogi Bergen-Belsen przed brytyjskim Sądem Wojskowym ds. Zbrodni Wojennych w Lüneburgu (Dolna Saksonia) jesienią tego roku:
„W Schlesiersse było przeraźliwie zimno i – ponieważ ubrania, które miałyśmy na sobie, okazały się niewystarczające – kilkoro dziewcząt opatuliło się w jeden jedyny
koc dostarczany na czas pracy. Po powrocie do obozu zwykle odbywały się po trzy, cztery kontrole a jeśli którąś z kobiet dostrzeżono owiniętą w koc, otrzymywała 25
batów. Bito je aż do krwi. Spośród setki kobiet, z którymi wspólnie pracowałam, ok. trzydzieści poniosło taką karę co najmniej raz. Bito nas również wtedy, gdy ubrudziłyśmy lub zmoczyłyśmy nasze ubrania, o co było nietrudno, gdyż nasza praca polegała na kopaniu rowów przeciwczołgowych, w śniegu […]”.
Mimo to, w obozie miały miejsce akty solidarności między więźniarkami. O jednym z nich opowiedziała Catheryne Morgan (z domu Ilkovic) w rozmowie z 15 sierpnia
1995 roku (również w ramach VHA):
„Pamiętam, że jedna z dziewczyn wykopała ziemniaka, znalazła gdzieś jakiś olej i zaświeciła światełko chanukowe… Między nami panowały życzliwe stosunki. Nigdy
nie słyszałam o jakiejś kłótni, krzykach czy czymkolwiek podobnym… Ze wszystkiego najbardziej zapamiętałam tę Chanukę. Musiał być wówczas grudzień, okolice Świąt
Bożego Narodzenia, ponieważ w barakach, gdzie mieszkali Niemcy, można było dostrzec wystrojone świecami choinki a z wnętrza wydobywały się zapach ciasta… Zastanawiałyśmy się, czy kiedykolwiek czy my same kiedykolwiek znajdziemy się jeszcze
w tak przytulnym i czystym miejscu jak tamto […]”.
Od 12 lutego 1942 roku do początku października 1944 roku Straussová przebywała w getcie w Terezinie (w relacji omyłkowo zapisana jest data 4 grudnia; później staje się jasne, że pobyt zakończył się w październiku, nie grudniu6). Zaciągnięto ją tam do różnego typu zajęć: była pracownicą w warsztacie pasmanteryjnym, sprzątaczką w kwaterze dowództwa SS, typistką w miejscowym szpitalu; została także wywieziona na dwa miesiące do obozu w miejscowości Křivoklát, do ciężkich robót fizycznych przy wycince lasu. 28 września 1944 roku deportowany został jej mąż, pracujący dotychczas jako muzyk w miejscowej kawiarni (Terezin pokazywany był obserwatorom z zewnątrz jako wzorcowe getto, w miarę regularnie odbywały w nim koncerty bądź rewie kabaretowe, działało też podziemne pismo satyryczne). Jak relacjonuje w pisemnym zeznaniu złożonym w ramach inicjatywy Dokumentační akce, złożonym niedługo po dotarciu do Pragi, Straussová była przekonana, że wysłano go na roboty zapewne gdzieś do Niemiec. Gdy tydzień później ona sama znalazła się na liście kobiet przeznaczonych do deportacji, miała nadzieję ponownie spotkać się z mężem. „Byłyśmy gotowe na opuszczenie pociągu, gdy zbliżał się do Drezna – wspomina. – Jak wielkie było nasze rozczarowanie, kiedy minęłyśmy Drezno i uświadomiłyśmy sobie, że zmierzamy dalej na wschód. Zamiast jednej godziny podróż trwała całą dobę, po czym dotarłyśmy do Auschwitz”.

(...)

© Copyright 2014