Powroty do domu Barucha Bergmana

Marzena Dobosz

W ciepły letni dzień lubił stać przed swoim domem na rogu Żydowskiej i Dominikańskiej”.

Takim obrazem – wizerunkiem rezolutnego chłopca stojącego na progu domu – rozpoczyna

Zbigniew Pakuła opowieść o życiu Barucha (Bronka) Bergmana zatytułowaną

Poznań, majn hejm (Poznań, mój dom). Historię poznaniaka, którego
po wojnie los rzucił na drugi koniec świata,

ale który – kiedy tylko mógł – z utęsknieniem wracał w rodzinne
strony. Mimo że nikt z dawnych kolegów tam na niego nie czekał.


Nikt też po nim nie płakał, kiedy razem z rodziną opuszczał
Poznań w październiku 1939 roku, aby uciec przed niechybną
śmiercią z rąk nazistowskich okupantów. Nowych przyjaciół
znalazł w Poznaniu dopiero pół wieku później, w latach 90., kiedy
postanowił zorganizować zjazd ocalałych kolegów, rozproszonych
po całym świecie. A dziennikarz Zbigniew Pakuła, którego poprosił
wtedy o pomoc, został nie tylko jego przyjacielem, lecz także
powiernikiem. Tak powstała Historia Barucha Bergmana – polsko-
angielskie wydanie bogato ilustrowane pięknymi zdjęciami,
świadectwo życia żydowskiego chłopaka, który z daleka tęsknił za
swoim miastem.

Czytelnicy poprzedniej książki Zbigniewa Pakuły, Chawerim.
Poznańscy Żydzi, wydanej w 2018 roku nakładem Stowarzyszenia
Miasteczko Poznań, zetknęli się już z Baruchem w opowieści jego
przyjaciela ze szkolnej ławy, Hersza (Henia) Kronenberga, opatrzonej
gorzkim tytułem Nic tu po nas. To z Heńkiem Bronek organizował
zjazdy poznańskich Żydów – najpierw w Izraelu, potem
w rodzinnym mieście.
Rodzice Barucha – Sara i Pejsach – przyjechali do Poznania na
początku lat 20. ubiegłego wieku, kiedy do stolicy Wielkopolski
– opuszczanej wówczas przez Niemców i niemieckich Żydów –
przybywało za chlebem wielu mieszkańców biedniejszych rejonów
kraju. W dużym mieście, które na powrót mościło się w niepodległej
Polsce, łatwiej było młodym ludziom rozpocząć nowe życie.
Państwo Bergmanowie przyjechali z Łodzi, rodzinnego miasta Sary
(rodzina Pejsacha pochodziła z Widawy) i zamieszkali w jednoizbowym
mieszkanku w kamienicy należącej do gminy żydowskiej.
Potem Pejsach prowadził w pobliżu niewielki sklep bławatny,
a Sara zajmowała się domem i dziećmi. Baruch urodził się w 1925
roku. Miał jeszcze dwóch braci: starszego Dawida i młodszego
Gersona. Chłopcy chodzili do żydowskiej szkoły, a ich życie toczyło
się głównie w obrębie żydowskiej dzielnicy. „Mój świat to
były pobliskie ulice: Żydowska, Szewska, Stawna, Kramarska, Wroniecka.
Na Dominikańskiej, która była szersza od innych, graliśmy
w palanta” – wylicza Baruch. I chociaż Bergmanom nie powodziło
się najlepiej, to we wspomnieniach dzieciństwo pozostaje szczęśliwe:
oddani, kochający rodzice i wspaniali bracia, świetni koledzy,
dobre i mądre nauczycielki. Społeczność żydowska w Poznaniu
nie była liczna, ale bardzo się wspierała. A wsparcie było wtedy
potrzebne, bo lata 30. to okres szerzących się nastrojów nacjonalistycznych.
Baruch często ze smutkiem przyznawał, że w Poznaniu
„oddychało się antysemickim powietrzem”. I że trzymał się tylko
z kolegami ze szkoły i ulicy, bo chrześcijańskie dzieci nie chciały się
z nimi bawić. Dla nich – mówił – „byliśmy parszywymi Żydami”.
To wszystko dopiero zapowiadało najgorsze. Strasznie zrobiło się
wtedy, kiedy do Poznania wkroczyli Niemcy. Najpierw szykany, pobicia
(młodszy brat Barucha stracił słuch w wyniku uderzenia kolbą
przez niemieckiego oficera), potem ograniczanie praw, kradzieże,
wywłaszczania, uniemożliwianie zarabiania na życie, przesiedlania.
Bergmanowie nie czekali na śmierć, już w październiku 1939 roku
wyjechali do rodziny żony do Łodzi. Próbowali się tam urządzić,
ale przecież już pod koniec tego roku okupanci zaczęli planować
utworzenie getta i wkrótce znowu trzeba było uciekać.
To, że Bergman przeżył wojnę, że wraz z matką i bratem uniknął
zagłady, zawdzięcza, jak sam przyznaje, ojcu – jego nieprawdopodobnej
odwadze i determinacji, żeby ocalić rodzinę, uciec, schować
się, przeczekać, przeżyć. Pakuła, spisując opowieść Barucha
o rozpaczliwej żydowskiej tułaczce, nie używa wielkich słów. Relacjonuje
kolejne zadania, które pojawiały się przed Pejsachem Bergmanem
i które ten po prostu wykonywał. Udało się wyprowadzić
żonę i synów z warszawskiego getta i wywieźć do Kielc – dobrze.
Trzeba było ich stamtąd zabrać, bo zrobiło się niebezpiecznie – jechało
się i zabierało. Potem była Częstochowa. I znowu Warszawa.
A przecież trzeba było jeszcze z czegoś żyć, jakoś zarabiać, przy
tym nie zdradzić się żadnym gestem ani słowem ze swoją tożsamością.
Ale jak tu żyć, kiedy kilka ulic dalej płonie getto…

Czytam, że Pejsachowi Bergmanowi, który jeszcze w Łodzi odkupił
od kogoś dokumenty na polskie nazwisko, udało się wynająć
mieszkanie na warszawskiej Woli, przy mojej ulicy. Rodzina Barucha
mieszkała tu do wybuchu powstania. Kamienica przy Wolskiej
6 została wybudowana tuż przed wojną, była więc w dobrym stanie,
a frontowa część przetrwała powstanie i przez długie lata stała
samotnie niedaleko skrzyżowania z Okopową. Po prawej stronie
od wejścia mieścił się mały gabinet weterynaryjny, do którego
przychodziłam ze swoją kocią znajdą. A Bergmanowie w czasie
wojny mieszkali pod piątką.
Dzisiaj na miejscu rozebranej w 2011 roku kamienicy stoi
wielki, nowoczesny kompleks biurowy, którego szczytową ścianę
od strony zachodniej zdobi ogromny kolorowy mural Tytusa
Brzozowskiego przedstawiający nieistniejące już budynki,
niegdyś tworzące charakter tej okolicy. W początkach sierpnia
1944 roku w czasie rzezi Woli wypędzano z domów mieszkańców
dzielnicy: część trafiała do obozów (tak jak Sara Bergman),
większość zabijano na miejscu (szacuje się, że w ciągu kilku dni
zginęło wtedy około 50 tysięcy osób). SS-mani wkroczyli na
Wolską. Barucha nie było wtedy w domu (wybuch powstania zastał
go w innej części miasta, Bronek usiłował dołączyć do walczących
oddziałów). Nie widział więc roztrzaskanych głów ojca brata, których zastrzelono przy jednej ze ścian kamienicy. Gdzie
zostali pochowani? Czy razem z niezliczonymi pomordowanymi
mieszkańcami dzielnicy ich szczątki zostały złożone we wspólnej
mogile na wolskim cmentarzu powstańczym?
Powojenne losy Bergmana układają się już w opowieść o dobrym
życiu, pełnym miłości, pracy i wytrwałości w budowaniu
przyszłości dla kolejnych pokoleń. Pakuła, kończąc historię swojego
bohatera, historię jego życia pieczołowicie odtwarzaną z nielicznych
ocalałych zdjęć, listów i wspomnień, przywołuje znów
obraz szczęśliwego żydowskiego chłopca stojącego na progu domu
z kromką chleba w kieszeni zapakowaną przez mamę, zapatrzonego
w głąb życia – jak niegdyś w głąb ulicy Dominikańskiej –
wspominającego swoje dobre dzieciństwo spędzone w Poznaniu.
Jest w książce nawet takie zdjęcie – Bronek Bergman latem 1997
roku stojący na stopniach przed drzwiami swojej kamienicy przy
Żydowskiej 32, w krótkich spodniach, z zawadiackim spojrzeniem.
Jakby nigdy nie wyjechał.
„Jestem Polakiem, bo mi się tak podoba” – pisał Julian Tuwim
w tekście My, Żydzi polscy… w pierwszą rocznicę wybuchu powstania
w getcie warszawskim, w którym zginęła jego matka. Słowa
Tuwima dobrze podsumowują także opowieść o życiu poznaniaka
Barucha (Bronka) Bergmana, który kochał swoje miasto „miłością
trudną, gorzko-słodką”. A jej smak doskonale oddał w książce
Zbigniew Pakuła.

 

Zbigniew Pakuła, Poznań, majn hejm. Historia Barucha Bergmana
(The story of Baruch Bergman)
Tłumaczenie: Daria Rzeczkowska
Stowarzyszenie Miasteczko Poznań
Poznań 2019

© Copyright 2014