Karp, puch, włosy

Anda Rottenberg

Mistrzyni grafiki warsztatowej, której tajników naucza podczas ekskluzywnych warsztatów gdzieś w Austrii; autorka portretów wykraczających formatem, sposobem ujęcia i techniką poza kanoniczne normy przyjęte dla tego gatunku – od kilku lat wypowiada się w sposób odmienny, nowy dla niej samej. Bierze do ręki aparat fotograficzny i kamerę, z którymi wchodzi między ludzi; posługuje się substancjalnie niezdefiniowaną materią, którą umieszcza w trójwymiarowej przestrzeni, a właściwie w bardzo konkretnej, zastanej rzeczywistości. Miejscem, w którym zaczęła się nowa aktywność Krystyny Piotrowskiej, była ulica Próżna w Warszawie. Tematem sztuki –
żydowska tożsamość tej ulicy, nieobecność jej dawnych mieszkańców, a wreszcie sposób funkcjonowania ocalonych i ich dzieci. Także samej artystki i jej rodziny. Przekroczenie progu właściwej przy uprawianiu grafiki intymności warsztatowej, zbiegło się w czasie z decyzją o wyjściu do świata z nurtującymi artystkę problemami. Aby to się stało, musiało nastąpić splecenie dwóch procesów, wcześniej przebiegających w sposób równoległy. Pierwszym była historia poznawania własnej tożsamości i uczenie się tego, co ona oznacza. Drugim – obcowanie z opuszczonymi kamienicami na ulicy Próżnej.
Jako Żydówka zadebiutowała zanim została artystką – w latach szkolnych, kiedy, wychowywana w tradycyjnym katolickim domu, usłyszała od kolegi, kim jest naprawdę. Po latach wyzna, iż poczuła się wówczas przyjemnie wyróżniona tą odmiennością, która lokowała ją bliżej księżniczek z bajki, niż koleżanek ze szkolnej ławki. Wówczas jeszcze mało wiedziała na temat swojego statusu. Inaczej niż jej matka, która – podobnie jak setki innych ocalonych – nigdy nie przestała się ukrywać. Córka, gdy dorosła, nie poszła w jej ślady, nie wyemigrowała do wewnątrz, tylko wyjechała z Polski. Nie po Marcu, tylko po Grudniu. A więc nie jako Żydówka, ale jako żona prześladowanego
działacza Solidarności. Nie w upokorzeniu, lecz w chwale, której nie umniejszała pęknięta tożsamość. Poczucie wyróżnienia mogło więc trwać tak długo, jak długo Krystyna Piotrowska mieszkała (i tworzyła) poza własnym krajem. Po powrocie dowiedziała się, że w oglądzie społecznym jej odmienność raczej ją obciąża niż wyróżnia. Może nawet nie ją osobiście, ponieważ już się zżyła z nową tożsamością i zdążyła ją polubić, ale całą, nadal sporą grupę osób. Wówczas rozpoczęła studia nad rozmaitymi aspektami polsko-żydowskiego losu. I właśnie wtedy pojawiła się szansa nie tylko na wypowiedź własną, lecz także na zaproszenie innych do wyartykułowania tego problemu.
Najpierw, w roku 2005, wystąpiła w dialogu z Krystyną Robb-Narbutt, która naszykowała w opuszczonym pokoiku przy Próżnej 12 posłanie dla Dawidka Rubinowicza. Krystyna Piotrowska wypełniła sąsiedni pokój puchem, który przez swoją płynną, bezgłośną ruchliwość miał kołysać Dawidka do wiecznego snu. Tak można przeczytać poetycką warstwę przesłania tych dzieł, jeśli się zna kilka okoliczności związanych z okresem, w którym istniało getto. Dokładniej – z tym, co nastąpiło tuż po jego likwidacji. Ale wymowę ciszy i obecność puchu rozumie się lepiej, kiedy sztuka współgra z pamiętającymi przeszłość, realnymi wnętrzami kamienic byłego getta. Ta dojmująca realność domagała się od sztuki substancjalnego ekwiwalentu. Wchodząc na Próżną, obie artystki musiały porzucić ćwiczony latami nawyk tworzenia na wydzielonych z potoczności płaszczyznach i zmierzyć się z zarówno z trójwymiarowym konkretem budynku, jak i z zapisanym w nim wymiarem czwartym, czasem. W roku następnym Krystyna Piotrowska zadebiutowała jako kuratorka,zapraszając na Próżną szerokie grono artystów. Ona sama zaproponowała dwie, bardzo różne wypowiedzi. Jedna, podobnie jak przed rokiem, sprowadzała się do lakonicznego gestu: artystka wpuściła żywego karpia do nieużywanej od lat wanny. O tym, że mamy do
czynienia nie tylko z polską tradycją wigilijną, ale i z szabatową tradycją polskich Żydów, zaświadczały, podobnie jak w przypadku fruwającego po pokoju puchu, jedynie kontekst wystawy i historia ulicy. Oraz dwa przepisy kulinarne, wiszące nad wanną. Był to więc gest nostalgiczny, skierowany ku przeszłości, przywołujący zapomniany obyczaj i wprowadzający korektę do naszych dzisiejszych odniesień, nabytych przecież dopiero po zniknięciu tamtego świata. A jednocześnie przypominający,
że obie wieczerze: wigilijna i szabatowa, mają te same korzenie religijne, a także ten sam, lokalny rodowód. W ten sposób ten nieszczęsny, przysłowiowy karp nabrał cech dialektycznych i urósł do rangi wieloznacznego symbolu. Nieco dalej, w innym pomieszczeniu, Piotrowska pokazała wideo.
Była to rejestracja mężczyzny zajętego ćwiczeniami jogi, co od razu kierowało myśli widza ku takim pojęciom jak zdrowie i równowaga psychiczna. Dopiero komentarz do filmu dopowiadał, że mamy do czynienia z bratem artystki, który pozostał praktykującym katolikiem, lecz jego otoczenie nie pozwoliło mu zapomnieć o „skażonym”
pochodzeniu. W ten sposób znaleźliśmy się w czasie teraźniejszym.W kręgu aluzji, niedopowiedzeń i zadawnionych, trochę tylko tajonych uprzedzeń, nadal żywych w polskim społeczeństwie. Kiedy jednak pomyślimy o tym dziele nie tylko w kontekście społecznym, lecz i w kontekście rodzinnych doświadczeń artystki, możemy dostrzec cienką nić prowadzącą z powrotem do karpia w łazience. Czyli do konkluzji związanych z brakiem wiedzy na temat przeszłości. Kiedy cała rodzina zgodnie praktykowała katolicyzm, karp oznaczał danie wigilijne. Krystyna Piotrowska przeniosła go w rejony szabatu dopiero po tym, jak oswoiła swą żydowską tożsamość. Jej brat natomiast trzyma się nadal wersji wigilijnej, ale fakt, iż otoczenie wytyka mu pochodzenie, każe mu uwzględniać istnienie tej drugiej, wypieranej możliwości.
Zainteresowanie artystki sposobem postrzegania Żydów w polskim społeczeństwie przerodziło się w głębsze studia. Ich plonem był wielogłos „marcowych” emigrantów, próbujących odpowiedzieć przed kamerą na pytanie, dlaczego wyjechali. Zadany przez autorkę i powtarzany przez kolejne osoby początek zdania: „Wyjechałem z Polski,
bo…” wymagał dokończenia. Czyli przypomnienia sobie dramatycznych przeżyć sprzed czterech dekad, z czasów wczesnej młodości, czasem dzieciństwa, i wyznania ich w formie kilku krótkich zdań. Ile prawdy można wyznać w paru zdaniach? Jak można odtworzyć i ubrać w rozsądne słowa ówczesne emocje? A wreszcie, jak zastosować
chłodną logikę do opisu zdarzenia zmieniającego ludzki los? Jeżeli A, to B. Tak jest w logice. Tak było w Polsce: jeśli jesteś Żydem, to musisz wyjechać. Urodzeni i wychowani w Polsce, dowiadywali się podobnie jak autorka, że są obcy. Po latach nie są w stanie odtworzyć ówczesnych myśli i uczuć. Starannie dobierają słowa, aby ich lakoniczne wyznanie, wypowiadane w odświętnym, ojczystym języku, nie było zbyt intymne. Na co dzień posługują się językiem obcym, który nie wywołuje bolesnych skojarzeń. (...)

© Copyright 2014