Wszystko, co można spotkać
Psycholog
W Sewastopolu, w parku, podszedł do mnie facet w czapce czynownika z czasów cara Mikołaja, w poszarpanych spodniach z dziurami, przez które widać było ciało, but na jednej nodze, druga noga owinięta szmatą. Prawdziwy rosyjski włóczęga, bradiaga. Zupełnie jakby odgrywał rolę, wypisz wymaluj wyjęty ze sztuki Na dnie Gorkiego.
– Porozmawiacie, obywatelu, trochę ze mną?
– A o czym?
– No, porozmawiajmy o psychologii…
– Niech będzie…
– A może jesteście zainteresowani posłuchać czegoś o miłości?
– Niech będzie o miłości.
– Albo o zdradzie?
– Niech będzie o zdradzie, ale proszę szybciej, bo muszę iść.
– No to zaczynam – mówi facet. – Jak pan widzi, jestem byłym człowiekiem.
– Czytał pan chyba Gorkiego.
– Nie. Mówię to sam z siebie. Jeszcze dwa miesiące temu byłem nauczycielem, a teraz wyglądam tak, jak pan widzi.
– Dlaczego?
– Przyszło to za sprawą miłości – mówi. – Miałem żonę, którą kochałem tak, jak tylko można kochać, a ona mnie zdradziła… – No… – Mamy już w takim razie – mówi facet – miłość i zdradę załatwioną. Co jeszcze miałem powiedzieć? Zapomniałem…
– O psychologii.
– Rzeczywiście. O psychologii. – No i co pan powie o psychologii? – spytałem.
– Powiem, że da mi pan rubla.
– A skąd ma pan taką pewność?
– Tak to widzę.
– Nie, nie dam panu.
– Dlaczego?
– Żeby panu pokazać, że jest pan złym psychologiem.
– Nieprawda, właśnie, że mi pan da.
– Dlaczego?
– Bo ja panu powiem, na co potrzebuję i pan mi nie odmówi.
– No to na co pan potrzebuje?
– Na wódkę, gołąbeczku!
– Na wódkę?
– Tak, na wódkę. Mógłbym panu skłamać, opowiadać, że potrzebuję na chleb, że umieram z głodu, ale nie chcę. Wolę powiedzieć panu prawdę.
– Dlaczego?
– Jakbym prosił na chleb, dałby mi pan tylko kopiejkę, może dwie, a tak to mi pan da rubla, prawda?
– Prawda. – I co?
Widzi pan już, że jestem psychologiem!
– Widzę
– Wszystkiego dobrego, dziękuję!
Trzy razy zdejmował swą starą czapkę dawnego rosyjskiego czynownika, odsłaniając piękną czuprynę jasnych włosów, kłaniając się elegancko jak po przedstawieniu w operze.
– Uszanowanie, panie doktorze! – rzucił po niemiecku na odchodne i znikł mi z oczu. Chwilę potem miałem wokół siebie z dziesięciu małych włóczęgów, bezdomnych. Gdybym nie zdążył na czas na tramwaj, byłbym załatwiony.