Siedem dni bolesnych. O "Bosianch" Tomasza Pietrzaka

Krzysztof Hoffmann

Nawet gdyby czytelnik nie wiedział, co oznacza tytuł najnowszej, piątej książki poetyckiej Tomasza Pietrzaka, Bosiny, autor nie pozostawia zbyt wiele miejsca na domysły i wyposaża tom w motto jednoznacznie wyznaczające kierunek lektury: „żałoba dojrzeje (to znaczy, że czas sprawi, iż żałoba opadnie jak owoc albo pęknie jak wrzód)”. Słowa zaczerpnięte z Dziennika żałobnego Rolanda Barthes’a zawierają i zawierzają. Zawierają prosty obraz dialektyki żałoby, w której proces dążący do pewnej formy domknięcia, spełnienia ściera się ze stanem quasi-chorobowym. Ale trzeba od razu dopowiedzieć, że ową dialektykę odsłania mechanizm literacki, gra na słowie „dojrzewać”. Dlatego też słowa te zawierzają – literaturze jako miejscu i narzędziu do dokonania pracy żałoby. Projekt Bosin, spójny, konsekwentny i starannie przemyślany, zasadza się na wglądzie w ową pracę. 

Współczesna liryka polska zna wielu rozpaczających po stracie, z Eugeniuszem Tkaczyszynem-Dyckim na czele. O ile jednak Tkaczyszynowy podmiot w swych perseweracjach, obsesjach, kotłowaniu zbliża się do imaginarium pomieszczonego w motcie na biegunie patograficznym (swoistego „pisania klinicznego”), to tym, co wyróżnia tom Pietrzaka, jest skupiona intensywność. Inaczej mówiąc, o ile kulturowy obraz żałoby częstokroć łączy ją z niemocą o znamionach choroby (co Freud czuł się w obowiązku odgraniczyć w słynnym eseju Żałoba i melancholia), o tyle w Bosinach smutek ma wyraźny cel – zatopienie się w jego otchłanności, aby ostatecznie go przezwyciężyć.

Bo tym właśnie są bosiny, polski odpowiednik hebrajskiego słowa שִׁבְעָה, sziwa (dosł. siedem), które wykreśla najogólniejszą ramę tomu i oznacza tygodniowy okres wzmożonego przeżywania utraty bliskiej osoby. To drugi okres żałoby w judaizmie (po aninut, trwającym od śmierci do pogrzebu), w czasie którego żałobników (awelim) obowiązuje szereg ścisłych przepisów: nie wolno im opuszczać domów, zasiadają na niskich stołkach (częstokroć boso – stąd „bosiny”), zasłaniają (lub odwracają) lustra. Awelim nie mogą między innymi pracować, golić się, obcinać włosów, słuchać muzyki. Po sziwie następuje łagodniejszy szloszim, który kończy się trzydziestego dnia od pogrzebu.

Judaistyczne ramowanie nie determinuje jednak tożsamości żałobnika, pierwszoosobowego bohatera wierszy, którego nazwanie podmiotem lirycznym oznaczałoby odebranie mu jego bólu na rzecz depersonalizującego opisu. Kontekst kultury żydowskiej nie wkracza do utworów (z jednym istotnym wyjątkiem). Stanowi raczej tło, na którym rozpościera się całkiem współczesny, pełen szpitali, przepisów i z pozoru banalnych rekwizytów, dramat śmierci. Tym, co jest wspólne, jest kondensacja emocji. Zadaniem sziwy było ostatecznie przygotowanie żałobników do powrotu do społeczeństwa poprzez destylację rozpaczy – podobnie dzieje się z żałobnikiem Pietrzaka.

Tym, co go jednak odróżnia, jest osamotnienie. Bosiny miały charakter wspólnotowy. To przyjaciele lub sąsiedzi przynosili żałobnikom seudat hawraa, posiłek pociechy, posiłek zagojenia – tradycja nakazywała, aby zawierał okrągłe pokarmy (wśród polskich Żydów aszkenazyjskich np. jaja albo bajgle), które symbolizowały kolisty cykl życia i śmierci. W domu zbierał się minjan – zgromadzenie dziesięciu mężczyzn po bar micwie, które było wymagane, aby odmawiać kadysz. „Niech Bóg Was pocieszy między innymi żałobnikami po Syjonie i Jerozolimie” było tradycyjnymi słowami dla tych, którzy wracali z pogrzebu. Tymczasem u Pietrzaka nikt nie pociesza, nikt nie wita w domu żałoby, nikt się wspólnie nie modli, nikt nie przynosi posiłków.

„Bohater wierszy nie bez powodu sam zostaje w domu w czasie sziwy. Nie bez powodu sam musi odbyć ten rytuał i uporać się ze stratą. Nie bez powodu woli rozmawiać ze zmarłymi niż z bliskimi, którzy zdają się być bardziej odlegli niż ten, który odszedł bezpowrotnie” – komentował książkę jej autor. Przyczynę alienacji poznajemy już w pierwszym wierszu: „jako ten obcy, z którym żył, / nie mam wglądu w zwłoki, / wstępu do małżeńskich kart” (patolog). A zatem inaczej niż u Barthes’a, który w Dzienniku żałobnym notował „Nie pragnę, lecz potrzebuję samotności”, tutaj samotność doświadczenia zaczyna być warunkowana przez czynniki zewnętrzne. W przejmującym utworze sito ukazany zostaje obraz rodziców umierającego, którzy stają się (niejako „naturalnie”, choć nie ma w tym nic naturalnego) tymi w pewnym momencie odgradzającymi żałobnika od ukochanego konającego: „póki on tu ze mną, moja jego śmierć. / ale przyjdzie dzień, że matka, ojciec // & co. zabiorą, a drzwi staną się sitem”. W skrócie „& co.”, którego siła jest miarą jakości tej poezji, Pietrzak zawarł całą bezduszność polskiego porządku prawnego – odmawiającego rozpoznania bliskich w partnerach i partnerkach osób pozostających w związkach jednopłciowych. Ten, kto w wierszu opowiada, wie, że odmówiona mu będzie możliwość opieki nad ukochanym, wstęp do szpitalnej sali, że nie otrzyma telefonu ze szpitala informującego o śmierci. Sito drzwi do szpitala staje się metaforą wszystkich instytucji, które filtrują bliskość i dzielą ją nie tylko na formę akceptowalną i nieakceptowalną, ale przede wszystkim na widzialną i niewidzialną, rozpoznawaną i nierozpoznawaną. Niewidzialna w świetle prawa bliskość partnera sprawia, że pozostaje on sam. 

(...)

© Copyright 2014