Historia o rzeczach (M. Wicha w teatrze w Gnieźnie)

Marzena Dobosz

„To jest historia o rzeczach. I jeszcze o gadaniu. Czyli – o słowach i przedmiotach. Jest to także książka o mojej matce, i z tego powodu nie będzie wesoła” – tak Marcin Wicha rozpoczyna Rzeczy, których nie wyrzuciłem, książkę uhonorowaną podwójną Nagrodą Nike 2018: literacką i czytelniczą. Z inspiracji Rzeczami… oraz wcześniejszą książką Jak przestałem kochać design powstał spektakl Łukasza Wojtyski i Magdy Szpecht Rzeczy, których nie wyrzuciliśmy w Teatrze im. Fredry w Gnieźnie. Przedstawienie trudne, ale budzące w widzach niepohamowaną potrzebę opowiadania własnych historii o rzeczach i ludziach.

Otaczają nas rzeczy. Gromadzimy je przez całe życie, komponujemy z nich własną przestrzeń. A kiedy umieramy, ktoś musi uporządkować nasze mieszkania. Zdecydować, co wyrzucić, co sprzedać, a co zostawić. Ktoś musi zdekomponować tę misternie tkaną codzienność naszego życia. Marcin Wicha w rozmowie z Andrzejem Franaszkiem w radiowej Dwójce mówił, że po śmierci bliskiej osoby najbardziej wstrząsające jest nie to, że mieszkanie pustoszeje po wyniesieniu z niego książek, ubrań i przedmiotów należących do zmarłej czy zmarłego, lecz ten pierwszy moment, w którym wszystkie te przedmioty przestają tworzyć sensowną całość, kiedy związki pomiędzy nimi wiotczeją, bo brakuje tego, kto je łączył.

Swoista inwentaryzacja dobytku po śmierci matki w Rzeczach, których nie wyrzuciłem (a wcześniej po odejściu ojca w Jak przestałem kochać design) była dla autora – jak mówił podczas ceremonii wręczenia Nagrody Nike – nie tylko pretekstem do wspominania rodziców i próbą ich opisu poprzez wybrane rzeczy, które z nimi kojarzył, lecz także okazją do stworzenia uniwersalnej opowieści o tym, że życie każdego z nas składa się z niepotrzebnych przedmiotów, słów, obrazków. Materialnych świadectw przechowujących pamięć o ludziach, którym były kiedyś potrzebne.

Twórcy gnieźnieńskiego spektaklu wykorzystali nie tylko fragmenty tekstów Marcina Wichy, lecz także wspomnienia trojga słuchaczy tamtejszego Uniwersytetu Trzeciego Wieku, a przedstawienie zostało pomyślane jako „lokalna odpowiedź na książki Wichy” – jak mówiła jego reżyserka Magda Szpecht. Dodatkowo scenografia została skomponowana z wyjętych z magazynu niepotrzebnych już rekwizytów teatralnych, które Michał Korchowiec poukładał w gablotach przypominających ekspozycję muzealną (choć przecież pozostałości po dawnych inscenizacjach trafiają do muzeów z rzadka, większość kończy w szafach i skrzyniach gdzieś w piwnicach, a pozostałe na śmietnikach).

Przestrzeń sceniczna Rzeczy, których nie wyrzuciliśmy wygląda więc niczym wyjęta z witryny osiedlowego second-handu – mnóstwo przedmiotów z własnymi zapomnianymi historiami, a często nawet z trudnym do odszyfrowania przeznaczeniem: do czego mógł służyć ten wihajster, komu sprawiała radość ta różowa włochata kula… Nic tu do niczego nie pasuje. W tej pozornie przypadkowej instalacji troje aktorów (Kamila Banasiak, Zuzanna Czerniejewska i Jan Niemczyk) i troje bohaterów opowieści o rzeczach z przeszłości (Lucyna Kaszyńska, Stefania Wojciak i Marek Szymaniak) odgrywają na scenie – a właściwie na sceno-widowni i wokół niej – rodzaj performance’u. Budują z rekwizytów przedziwne konstrukcje, których struktura wymyka się prostym zależnościom skutkowo-przyczynowym. Z pudełek, sznurka, starych szuflad itp. powstaje rodzaj maszyny Goldberga – wymyślnej maszynerii pełnej dźwigni, przekładni, wahadeł, działającej na zasadzie domina (np. płomień świecy przepala sznurek, odskakuje napięta listewka, która uderza w klocek, otwiera się zapadka, wyskakuje kulka, ta z kolei popycha inny element, który… itd.).

Tym sposobem rzeczy – wydawałoby się – nieprzydatne już do niczego znajdują jakieś drugie życie, wracają do gry, o czym pięknie pisał Kornel Filipowicz:

„Przedmioty tymczasem starzeją się, pokrywają się kurzem, rdzą, matowieją, pękają, rozkładają się, z wolna umierają. Czasem ich śmierć polega na tym, że zachowują swój kształt i strukturę, ale umiera w nich dusza. Tracą sens swojego istnienia, gdyż nie są już zdolne do odegrania żadnej roli”[1].

Druga szansa dana zapomnianym szpargałom jest ważna w kontekście współczesnego nadmiaru rzeczy. Dawniej – w czasach, które dobrze pamięta jeszcze pokolenie rodziców Marcina Wichy – urządzenia działały latami, popsute oddawało się do naprawy, cerowało się dziurawe skarpetki, ze sprutych swetrów dziergało się kolorowe szaliki, a z gałganków plotło chodniki. Dziś rzeczy jest za dużo. Wszystko się wyrzuca, nawet książki (bo nieliczne działające jeszcze antykwariaty już ich nie potrzebują). Na scenie gnieźnieńskiego teatru – do wtóru niepokojącej muzyki Krzysztofa Kaliskiego i opowieści bohaterów spektaklu – odbywają się więc rozmaite „recyklingowe” działania performansowe: aktorzy – na równi z rzeczami – są twórcami, ale i tworzywem żywej maszynerii z rysunków Goldberga.  (...)

 

[1] Kornel Filipowicz, Spółdzielnia „Czystość”, czyli opowieść o bałaganie, starzeniu się i początkach wielkiej dezorientacji, [w:] Koncert f-moll i inne opowiadania, Kraków 1982, s. 130.

 

© Copyright 2014