Festiwal Żydowskie Motywy: dzień 4: „to Żydówki rządziły w Bollywood”

Data wydarzenia: 
26 maj 2018
"Shalom Bollywood", reż. Danny Ben-Moshe, Australia 2017

Najlepsze filmy dokumentalne to niekoniecznie te wyrafinowane artystyczne a raczej takie, które niszczą zbyt uproszczone, czy fikcyjne wyobrażenie o świecie, o kulturze, o odległych, „egzotycznych” miejscach. Na MFF Żydowskie Motywy na chwilę oderwaliśmy się od problemów Izraela i popularnej w kinie tematyki żydowskiej, by na skrzydłach „Shalom Bollywood” przenieść się do Indii i dziejów tamtejszych kinematografii.

Należę do grona osób (chyba coraz bardziej się kurczącego), dla którego kinematografie indyjskie były przez pewien czas dość istotnym punktem odniesienia, pochłaniając sporą część seansów filmowych (nie oszukujemy się – głównie z powodu ponadprzeciętnej „długości” tych produkcji). W przypadku dziewczyn to zainteresowanie przybierało wręcz zgoła spektakularne rozmiary – wliczając zakupy i noszenie tamtejszych strojów, naukę tańca indyjskiego itd. Zajęcia ze sztuki Indii, na jakie uczęszczałem około dekadę temu na wydziale artystycznym prowincjonalnego uniwerku, prowadziła wykładowczyni, która przyjęła podobną strategię. To ona zaraziła mnie pasją do tamtejszej kinematografii. Wskazywała też drogę do wycieczek feministycznych – kina Miry Nair czy Deepy Mehty.

Krótko mówiąc: jak ktoś już polubił Indie, stanowiły one sporą część jego życia. Seanse kinowe filmów indyjskich mogły się czasem zamieniać wręcz w celebracje (choć o takowych czytałem, niemniej nigdy nie byłem ich świadkiem i bardzo żałuję). Nie piszę „bollywoodzkich”, bo w swoim zacietrzewieniu i pasji dotarłem poza kino w języku hindi, zachwyt duetem SRK (Shak Rukh Khan) i Kajol, czy gatunek filmu masala. Sięgnąłem również do legendarnej przeszłości i twórczości genialnego reżysera bengalskiego Satyajita Raya (wypłakując oczy na przejmującej trylogii Apu, kto dziś kręci tak wzruszające filmy?) – czyli czasów, gdy kino indyjskie kojarzono bardziej z kinem autorskim. Dotarłem nawet do nieobecnych w Polsce produkcji malayalam (bodaj najbardziej „feministycznych” z kinematografii indyjskich). Na ostatnich seansach kinowych w Polsce – jakie miały miejsce na przed-przedostatniej i ostatniej edycji warszawskiego festiwalu Pięć Smaków – doskonale bawiłem się z ultramęskim kinem tamilskim: absurdalnie kosztowną i czas-pochłaniającą superprodukcją „Bahubali”. Rok temu widownia bardzo nie dopisała i ze smutkiem skonstatowałem, że fandom się przez tę dekadę zupełnie wysypał.

Tym większą miałem przyjemność z odkrycia nieznanych kart z dawniejszej i bliższej historii kina indyjskiego w dokumencie „Shalom Bollywood”. Gdy dla Hindusek występowanie w filmach było tematem tabu, „zastępowały” je kobiety ze środowiska najbardziej postępowego w Indiach – żydowskiego. Żydówki doskonale odnalazły się w kinie, gdyż posiadały jaśniejszą skórę, i wysokie kości policzkowe – dokładnie takie, jak u hollywoodzkich gwiazd. Przybierały hindusko brzmiące pseudonimy, stając się pierwszymi diwami indyjskiego kina.

W dokumencie pojawia się wtręt, gdy mowa jest o tym, jak jedną z Żydówek porównywano do bogiń z hinduskiego panteonu i dla osób znających tamtejsze skłonności publiczności nie jest to niczym dziwnym. Aktorzy z indyjskich kinematografii do dziś może otaczać kult, który w kinie światowym kojarzymy raczej z okresem kina niemego, a w kulturze z niegdysiejszymi diwami operowymi – charyzmatycznymi kobietami o wiele większymi niż te, jakie spotykamy na co dzień, boginiami chodzącymi po ziemi. Dlatego „Shalom Bollywood” nie jest jednym z wielu dokumentów o kinie Indii, a filmem o wartości, którą trudno przecenić.

Jeśli rzucimy okiem na dorobek australijskiego dokumentalisty Danny'ego Ben-Moshego, to zauważymy, że dotychczas zajmował się tematyką żydowską. „Shalom Bollywood” jest jednak dowodem tego, jak wiele wysiłku włożył w to, by zrozumieć kulturę i kino indyjskie. Sięga do wiele odwołań dość czytelnych dla fanów tamtych kinematografii – nic dziwnego, że światowa premiera filmu odbyła się na Międzynarodowym Festiwalu w Bombaju. Chciałbym zobaczyć miny tamtejszej publiczności po jego seansie – to byłoby pouczające doświadczenie! Na sobotnim pokazie w Warszawie nie dostrzegłem fanek i fanów Bollywood (a może: nie usłyszałem, bo byliśmy dość hałaśliwą publicznością). Trochę szkoda, ale z drugiej strony nie dziwi mnie to – w międzyczasie pozakładaliśmy rodziny czy poświęciliśmy się karierom, więc na kino indyjskie czas się skurczył. I choć nie jestem w stanie zrozumieć gustów młodych ludzi to wiem, że Bollywood w tych gustach nie zajmuje wysokiego miejsca (o ile jakiekolwiek) i polski fandom umarł śmiercią naturalną.

...a co dalej z tymi Indiami w kinie o tematyce żydowskiej? Obecnie na szczycie mojej liście „must watch” tkwią „Bombajscy Żydzi” Orena Rosenfelda – znajdujący się w fazie realizacji dokument, dzięki któremu przywrócona zostanie pamięć o Żydach, którzy współtworzyli w przeszłości kulturę Bombaju.

Sławomir Szarafin

© Copyright 2014